0 : 0
Powiedzieć, że Zvolen nie żyje piłką nożną, to mało powiedzieć.
Ponieważ google nie widzi stadionu MFK Lokomotiva (czyli obiekt w zasadzie nie istnieje), musiałem spytać kilka przygodnych osób o drogę. Wszystkie bez wyjątku upewniały się, czy czasem nie chodzi mi o mecz hokeja na lodzie. W końcu, na zasadzie „to chyba tam”, młoda kobieta dzierżąca bukiet kwiatów udzieliła mi kilku precyzyjnych wskazówek i parę minut potem zajechałem na klubowy parking.
Tuż pod trybuną zakupiłem bilet wstępu za całe 2 euro (program meczowy wliczony w cenę), a następnie zasiadłem na krzesełku samodzielnie przez siebie wybranym.
W chłodne październikowe popołudnie na trybunach pojawiły się trzy podstawowe rodzaje publiczności: ultrasi przyjezdni, w sile czterech chłopa, uzbrojeni w szaliki klubowe oraz zaprawione w kibicowanie gardła; ultrasi miejscowi w sile dwunastu chłopa, w tym jeden z bębenkiem (grupa dysponowała również transparentem z napisem „Persona Non Grata”) oraz hufiec walny, czyli pozostali widzowie, przyglądający się obojętnie rywalizacji.
Poziom tejże okazał się zupełnie adekwatny do ceny biletu, a wynik końcowy sprawiedliwie oddał przebieg wydarzeń na boisku.
Jedna z moich bardziej egzotycznych wypraw stadionowych, biorąc pod uwagę chociażby to, że na mecz przyjechałem wynajętym samochodem z… Budapesztu. Jak groundhopping, to groundhopping.