3 : 2
Do tej pory kupowałem bilety na mecze lig szwajcarskich przez internet – większość klubów korzysta z serwisu ticketcorner.ch. Na stronie FC Winterthur takiej opcji nie znalazłem, a poprzez Facebooka klub poinformował mnie, że bilety są w sprzedaży tylko bezpośrednio na stadionie. Okazało się to korzystnym rozwiązaniem – w ramach promocji „rodzinnej” (na mecz przyszedłem z nieletnim synem) udzielono nam 15 CHF upustu (czyli ponad 30%!) na bilety na trybunę główną.
Duży parking tuż obok stadionu pozwolił na spokojne zaparkowanie samochodu. Po przejściu przez bramkę (wyglądaliśmy na tyle niewinnie, że obyło się bez obmacywania) mieliśmy natychmiast do dyspozycji kilka punktów obsługi.
Jedna z drewnianych budek proponowała dania mięsne, reklamując zalety tychże za pomocą odpowiedniego napisu nad okienkiem („Fleisch gibt Kraft”).
Inna oferowała pamiątki klubowe, ale cieszyła się o wiele mniejszą popularnością – widocznie większość z fanów jest już należycie wyposażona w czapeczki, szaliki, znaczki i inne podobne akcesoria.
W trzeciej budce serwowano napoje, których asortyment uzupełniał pub nieopodal – oprócz wszelakiej maści napojów i snacków nabywanych w okienku można było wejść do środka i podziwiać kolekcje pamiątkowych zdjęć, pucharów, medali i koszulek, z pewnością przesiąkniętych zarówno wspomnieniami, jak i potem ofiarodawców.
Można odnieść wrażenie, ze kibiców FCW łączą specjalne więzi z fanami FC Sankt Pauli, wskazywało na to kilka pamiątek opatrzonych stosownymi tekstami.
Na trybunie tuż obok nas zasiadły dwie nobliwie wyglądające panie, których wiek wskazywał na to, że mogły być babciami niejednego z zawodników. Skłoniło nas to do refleksji, że nigdy wcześniej nie spotkaliśmy na stadionie piłkarskim tej grupy wiekowej wśród pań – to dobrze, ze futbol w Szwajcarii to hobby wielopokoleniowe.
Gołym okiem widać, że drużyna przyjezdnych nie jest tuzem Challenge League – na mecz do Winterthuru przyjechała autokarem wynajętym, bez żadnych emblematów klubowych.
Po pierwszym gwizdku sędziego gospodarze ostro ruszyli do przodu i już po 12-tu minutach zrobiło się 2:0, co tylko zaostrzyło apetyty zgromadzonej publiczności na wysoki wynik bramkowy. Locarno wyglądało dość bezradnie, a oznaczony numerem „10” (no bo jakże inaczej) kapitan i jednocześnie główny rozgrywający drużyny w irytujący sposób tę bezradność pogłębiał, wprowadzając swoją nonszalancją w grze, a zwłaszcza jej notorycznym opóźnianiem, chaos w szeregach niebiesko-czerwonych. To jednak jego podanie w 25. minucie otworzyło drogę do zdobycia bramki kontaktowej. Z gości uszło powietrze i rozpoczęło się oczekiwanie na przerwę, w trakcie której moją uwagę przykuł stadionowy zegar – obsługiwany elektronicznie za pomocą oddelegowanego pracownika klubu. Prawdopodobnie gdyby nie reumatyzm, rzeczony jegomość pokazywałby również upływ sekund.
Po wznowieniu gry obydwie drużyny poszły na wymianę ciosów, co zaowocowało licznymi sytuacjami bramkowymi, z których wykorzystane zostały dwie – po jednej dla każdej z drużyn. Trudno się było oprzeć wrażeniu, ze upływający czas wpływa korzystnie na postawę Locarno, które było o włos od wywiezienia z Winterthuru jednego punktu.
Gospodarze wydają się dysponować całkiem solidnym składem, który może powalczyć o awans do najwyższej klasy rozgrywkowej. Taki obrót sprawy może być krytyczny dla ewentualnej inwestycji w zegar nowszej generacji – ku uciesze wspomnianego „elektronika” (lub wręcz przeciwnie, jeśli zostanie zwolniony).