3 : 0
Droga z centrum miasta na stadion wiedzie tuż obok Karlsruher Schloss, a więc grzechem byłoby nie złożyć wizyty w barokowym pałacu wzniesionym w 1915 roku przez margrabię Karla Wilhelma von Baden-Durlach. W muzeum badeńskim nie spotkaliśmy co prawda innych kibiców, bo nie jest to na razie typowo kibicowskie zajęcie, niemniej wystawa była warta zobaczenia.
Na Wildparkstadion idzie się z pałacu kilka minut i prawie natychmiast trzeba porzucić estetyczne wspomnienia na rzecz prozy życia: kibice Karlsruhe co chwila urządzali sobie toaletę pod chmurą, bez żenady załatwiając swoje potrzeby fizjologiczne kilka metrów od alejki, którą spacerowały m.in. rodziny z małymi dziećmi. Co więcej, ta barbarzyńska praktyka ma najwyraźniej ciche przyzwolenie społeczne, bo nikt nie wydawał się w najmniejszym stopniu zbulwersowany mało przyjemnym widokiem panów w rozkroku. Smutny znak czasów.
Im bliżej obiektu, tym więcej poubieranych na biało-niebiesko sympatyków KSC. Punkty gastronomiczne przeżywały prawdziwe oblężenie, pewnie nic nie smakuje tak jak kiełbaska na piłkarskim stadionie. Sklep z pamiątkami klubowymi zaopatrzony nieźle, ale w środku zaledwie garstka chętnych. Na trybunach atmosfera wyczekiwania na sukces, którym byłby niewątpliwie ponowny awans do 1-szej Bundesligi. Klub spadł z niej w 2009 roku, zaliczając trzy lata później jednosezonowy epizod w 3-ciej klasie rozgrywkowej.
Tuż przed rozpoczęciem spotkania na telebimie zaprezentowano wyniki ostatnich spotkań drużyn juniorskich Karlsruhe. Wygląda na to, że praca z młodzieżą to wizytówka klubu, bo wszystkie drużyny, począwszy od U-21, a skończywszy na bodajże U-14 wyraźnie wygrały ze swoimi rówieśnikami.
W pierwszym składzie gospodarzy pojawił się dobrze znany z występów w Cracovii Holender Koen van der Biezen, który w 19. minucie spotkania podwyższył wynik na 2:0. Z kolei na ostatnie 10 minut wszedł na boisko inny dobry znajomy z polskiej Ekstraklasy – Bułgar Ilyan Micanski, który kilka lat wcześniej odszedł z Zagłębia Lubin do Kaiserslautern, a po kilku przystankach w innych klubach niemieckich życie rzuciło go do Karlsruhe. Nie wywalczył sobie na razie miejsca w podstawowym składzie, ale zdaje się, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Dominacja gospodarzy nie podlegała dyskusji, przybysze ze wschodniej części Niemiec sprawdzili jednak parokrotnie umiejętności kapitana KSC – golkipera Dirka Orlishausena, który test zaliczył celująco.
Publiczność końcowym rezultatem była wyraźnie ukontentowana, kolejny krok w misternym planie powrotu do elity piłkarskiej Niemiec został wykonany.
Idąc ponownie przez park udawaliśmy, że radosnych sikaczy po prostu nie ma, żeby nie psuć sobie frajdy z fajnie spędzonego popołudnia.