2 : 1
Ze Stadio Marc’Antonio Bentegodi korzystają obydwa kluby z Werony, z których większe sukcesy jak dotąd odnosili gospodarze niedzielnego spotkania (mistrzostwo Włoch w sezonie 1984/85). Obiekt nie jest nowy, ale wszystkie sektory są zadaszone, co ze względu na deszczową pogodę towarzyszącą zawodom przez cały czas, bardzo się przydało.
Kibice stawili się dość licznie (ok. 21 tysięcy) uzbrojeni we flagi i transparenty, ale znaczna część trybun świeciła pustkami. Z Livorno przyjechała kilkunastoosobowa grupka fanów, których praktycznie nie było słychać. Też przywieźli parę flag.
Oczy większości kibiców skierowane były na największą gwiazdę Hellas, czyli Lukę Toniego. Nigdy już pewnie nie zrozumiem, jak to dwumetrowe krówsko zdołało przekonać do siebie trenerów tylu klubów – we Włoszech. Trudno wymienić te, w których facet nie grał. Po dwóch sezonach w Bayernie odesłano go do II-giej drużyny wojażującej po boiskach trzeciej bundesligi. Cechą charakterystyczną gry tego osobnika jest to, że po ewentualnym przyjęciu piłki (a nie jest technicznym wirtuozem) toczy heroiczny bój ze stojącym za nim obrońcą, po czym podaje piłkę (najczęściej do tyłu) padając na murawę – dzięki czemu wyrobił sobie markę wojownika, jednego z tych, co to na boisku zostawiają płuca, nerki, a jak trzeba, to inne organy też. O szybkości czy przyspieszeniu, którym dysponuje Luca Toni taktownie nie wspomnę, żeby się nie znęcać – w końcu to nie za moje pieniądze biega sobie po boiskach Serie A mimo swoich 35-ciu lat.
Livorno zaskoczyło mnie brakiem znanych nazwisk w składzie, ale przede wszystkim poukładaną grą – wyglądało na to, że goście przyjechali do Werony obwąchać teren i jak się da – skosić całą pulę. Dość powiedzieć, że po pierwszej połowie powinni prowadzić 3:1, ale natrafili na wyśmienicie dysponowanego tego dnia bramkarza Hellas, Rafaela, który parokrotnie wyciągał piłkę w sytuacjach wręcz nieprawdopodobnych.
Oba zespoły schodziły więc do szatni po pierwszych 45-ciu minutach przy stanie 1:1 i wiele wskazywało na to, że Livorno zrealizuje swój wyżej opisany cel i pójdzie za ciosem. Niestety, z jakichś względów, zamiast kuć żelazo, póki gorące, goście wyszli po przerwie na boisko, żeby bronić remisu. Futbol jest wyjątkowo mściwy w takich przypadkach – dwumetrowe cielsko bohatera wcześniejszego akapitu wywaliło się w polu karnym na tyle efektownie, że sędzia wskazał wapno.
Po meczu urządziłem sobie prywatne zawody sportowe. W strugach deszczu pobiegłem do samochodu zaparkowanego kilkaset metrów od stadionu.