0 : 0
Jeden z najsłabszych meczów, jakie do tej pory widziałem. Rozgrzewka rezerwowych Hannoveru 96 w przerwie meczu przyciągała większą uwagę, bo chłopaków było siedmiu, a kibice z nudów zaczęli obstawiać, który z nich wejdzie na boisko.
OK, nie było zakładów, ale nuda była jak najbardziej, zwłaszcza w pierwszej połowie, w której obydwa zespoły oddały w sumie trzy strzały w światło bramki. Gospodarze grali z nadzieją („kopnę do przodu, bo mam nadzieję, że ktoś dojdzie do podania”), a goście – hokejowo, na tzw. uwolnienie, czyli wybicie piłki przed siebie jak najmocniej i jak najdalej. Przykrość tym większa, że to pierwsze derby Dolnej Saksonii w 1. Bundeslidze od 37-miu lat, więc wszyscy od tygodni ostrzyli sobie apetyty, media pisały o meczu non stop, a kibice zbierali pieniądze na oprawę meczową. Ta ostatnia wypadła okazale, nigdy chyba nie widziałem tak ogromnej sektorówki, jaką wyprodukowali hanowerczycy. Były oczywiście race i petardy, no bo jakżeby inaczej – najsłodszy jest przecież owoc zakazany.
Kibiców Eintrachtu było oczywiście mniej, ale organizacja dopingu mogła zaimponować – dyscyplina, synchronizacja oraz repertuar śpiewany, klaskany i wykrzykiwany robił duże wrażenie. W końcówce 2. połowy do poziomu swoich fanów dopasowali się piłkarze Eintrachtu, którzy kilkakrotnie zamknęli przeciwników w iście hokejowym zamku. Na ostatnie podanie brakowało jednak pomysłu i żółto-niebiescy o sensacyjną wygraną się ostatecznie nie pokusili. Kibice mocno złorzeczyli na sędziego, który co prawda regularnie odgwizdywał faule na gościach i kazał wstawać z murawy symulantom z Hanoweru, ale w moim przekonaniu absolutnie nie był stronniczy. Był w sam raz – stanowczy, konkretny i cierpliwy. Obydwie żółte kartki, które pokazał, były jak najbardziej uzasadnione.
Sobiech wszedł na ostatnie pięć minut i nie jestem pewien, czy kopnął piłkę. Jego rywal w ataku – Senegalczyk Diouf był tego dnia przeraźliwie słaby, ale trzeba przyznać, że od Sobiecha jest szybszy coś tak ze dwa razy, więc Slomka stawia właśnie na niego.
Oglądanie meczu z sektora za bramką powoduje u mnie skojarzenia z filmem dokumentalnym, podświadomie czekałem na moment, w którym zawodnicy na chwilę przerwą grę, a jeden z nich podbiegnie do kamery i opowie o kilku ostatnio przeprowadzonych akcjach.
Fani Eintrachtu końcowy gwizdek przyjęli z euforią. Nic dziwnego, od początku sezonu zamykają ligową tabelę i szanse na utrzymanie mają iluzoryczne, toteż każdy zdobyty punkt traktują jak skalp – tym bardziej że w derbach zdecydowanym faworytem byli gospodarze.
Kibice, z którymi jechałem po meczu S-Bahnem, mieli smętne miny i spuszczone głowy. Jakaś pani zagadnęła o wynik i sam mecz. Dwudziestoletni osobnik w zielono-czarnym szaliku użył jednego, ale za to jakże celnego słowa opisującego „wydarzenie stulecia”: katastrofa.