1 : 1
Obydwa kluby lata świetności mają za sobą. Como przez wiele lat pałętało się po niższych klasach rozgrywkowych Italli, by wywalczyć w ubiegłym sezonie awans do Serie B.
Bari ostatni raz grało we włoskiej ekstraklasie w sezonie 2010/11, a więc też całkiem dawno.
Kibiców na mecz przyszła garstka, ale i tak stanie w kolejce po bilety dłużyło się w nieskończoność – okienko obsługiwała jedna dziewczyna, której najbardziej mozolnym zadaniem było spisanie danych nabywcy biletu z dokumentu tożsamości. Sporadycznie pojawiały się w kolejce tzw. cwane gapy, osobnicy, którzy pozornie znaleźli się nagle w bezpośrednim sąsiedztwie kasy biletowej przez przypadek, jednak tłum bardzo precyzyjnie wyłapywał te jednostki, spychając je na koniec ogonka.
Na trybuny weszliśmy dobre 5 minut po rozpoczęciu spotkania, ale zdaje się, że nic nie straciliśmy. Monotonna gra, urozmaicana faulami oraz okrzykami z widowni nie mogła nikogo usatysfakcjonować. Staliśmy wśród kibiców przyjezdnych, którzy w przerwie między paleniem papierosów i machaniem szalikami przygotowywali petardy na specjalną okazję. Takowa nadarzyła się w 70. minucie, kiedy do siatki trafił De Luca, ustalając jednocześnie wynik spotkania.
Como umocniło się po meczu na samym dnie tabeli i póki co światełka w tunelu nie widać. Klub jest biedny, o minionej sławie mało kto pamięta, a obcych prędzej przyciągnie zabytkowa starówka i sklepy otwarte w weekend do późnych godzin wieczornych, niż futbolowa mizeria niebiesko-biało-czerwonych.
Kolejny stadion zaliczony, kolacja urodzinowa zjedzona wkrótce potem w knajpie Pepe Nero w centrum miasta.