

2 : 1

Dojazd z centrum Bangkoku: łatwizna – taxi zamówione przez hotel. A jest gdzie jechać , bo stadion Tammasat jest położony w odległości ok. 50 km od centrum stolicy Tajlandii i w zależności od pory dnia przejazd może trwać nawet ponad półtorej godziny.
Udało się – dla taksówkarza to też było zupełnie nowe doświadczenie i musiał popytać tubylców, jak dostać się w pobliże wejścia na stadion – a najlepiej kas biletowych. Doświadczenie zostało poszerzone o konieczność wyjścia z pojazdu i podejścia do okolicznych sklepików, gdzie musiałem rozmienić banknot 1000-bahtowy, żeby mu zapłacić za przejazd, inaczej miałby problem z wydaniem reszty.
Przed kasami biletowymi tłumów nie było, bardzo szybko udało mi się nabyć kartę wstępu na trybunę TRUE za jedyne 100 THB. Potem już tylko kontrola biletu i stempel na nadgarstku – najpewniej żeby ukrócić ryzyko przekazania wejściówki osobom nieuprawnionym.
Na stadionie – zupełnie jak przed kasami biletowymi – tłumów brak. Za to doping całkiem głośny i bardzo dobrze zorganizowany. Wśród liderów klubu kibica dziewczyny – to również znak czasu. Przyznaję, ze przez kilka dobrych minut nie mogłem się zorientować „kto jest kim” na boisku. Z niewiadomych przyczyn gospodarze, których podstawowymi kolorami klubowymi są biały i niebieski – założyli stroje czerwone, a goście, których podstawowym kolorem klubowym jest czerwień, wyszli na murawę na biało.
Drużyna Bangkok United ostatecznie wygrała mecz, choć przez długi czas musieli gonić wynik – no ale, jak wiadomo, doping własnych ultrasów dodaje skrzydeł.
Prawdziwa, choć całkiem niespodziewana przygoda rozpoczęła się dla mnie po wyjściu ze stadionu – ani jednej taksówki, a i samochody „cywilne” pojawiały się na ulicy niezmiernie rzadko. Postanowiłem więc zaczepić miejscowych, napatoczyła się grupka młodych ludzi wyglądających na studentów. Nie mówili po angielsku, ale na sczęście „taxi” to słowo międzynarodowe. Zatrzymali przejeżdżającą skuterem opiekunkę campusa (tak na swój użytek tłumaczę sobie jej funkcję), która zawiozła mnie dobrych kilka kilometrów w pobliże czegoś w rodzaju postoju taksówek. Tam rozpocząłem żmudne nnegocjacje z kierowcami, którym w sobotni wieczór najwyraźniej nie chciało się wykonać 50-kilometrowego kursu do centrum miasta. Sięgnąłem więc po argument ostateczny – na szczęście pieniądze lubi zdecydowana większość mieszkańców globu.
Z jednej strony cieszę się, że mam zaliczony kolejny kraj i stadion. Z drugiej – nie będę wypatrywal oczu, aby zaplanować i przeżyć kolejną groundhopperską przygodę w Tajlandii. Ta jedna w zupełności wystarczy.