2 : 1
Obiekt zwany „Stadionem Brügglifeld” robi wrażenie przaśne. Jest co prawda zadaszona trybuna, niewielkich rozmiarów, ale jest. Jednakże cały obiekt przypomina bardziej arenę do rozgrywania zawodów dla młodzieży szkół gimnazjalnych niż boisko klubu regularnie występującego w najwyższej klasie rozgrywkowej bądź co bądź jednego z najbogatszych państw na świecie. Za jedną z bramek nie ma siatki zabezpieczającej siedzących tam kibiców przed skutkami niecelnych strzałów panów piłkarzy. W związku z tym w trakcie rozgrzewki umyślny posłaniec regularnie biegał na znajdujący się w bezpośredniej bliskości „stadionu” parking, skąd przynosił piłki, wrzucał je na boisko by za chwilę ponownie udać się na parking. Jest wielce prawdopodobne, że FC Aarau w kolejnym sezonie będzie grać w Super League, a więc szwajcarskiej ekstraklasie – ciekawe jak wyglądałyby na tym obiekcie potyczki międzynarodowe. Jestem sobie w stanie wyobrazić, że dziesięciu bardziej krewkich kibiców np. Chelsea urządziłoby na Brügglifeld istny Armageddon.
Przeciwnikami gospodarzy była drużyna FC Wil – warto w tym miejscu wspomnieć, że trenerem w obydwu klubach był w przeszłości Ryszard Komornicki, który w Aarau spędził również kilka lat swojej kariery zawodniczej.
Mecz przyniósł z początku sporo bezładnej kopaniny, po czym dużą przewagę w polu osiągnęli gospodarze, dokumentując ją bramką, którą zdobył zawodnik zupełnie nie wyglądający na Igora – oznaczony numerem 22. Nganga. Gdy wszyscy oglądali się już, gdzie by tu kupić kiełbaskę oraz piwo w plastikowym kubku, z dość przypadkowej sytuacji (ręka w polu karnym po uderzeniu z rzutu wolnego) goście wyrównali z „jedenastki” tuż przed przerwą. Kibicowskim śpiewom i okrzykom przewodziło na swoistej ambonie dwóch osobników, z których jeden najwyraźniej robił to z przymusu (co chwila odwracał się w kierunku boiska, żeby popatrzeć, jak grają), a drugi bywał regularnie znużony, a do tego nie znał wszystkich przyśpiewek i dość często sprawiał wrażenie zaskoczonego. Rzec można – jaki stadion, tacy ultrasi.
Aarau wyszło na drugą odsłonę z mocnym postanowieniem poprawy, zarówno wyniku, jak i nastroju publiczności – zwłaszcza tej z niezadaszonej części trybun, która z niepokojem zaczęła spoglądać w niebo – ciężkie chmury zwiastowały deszcz. Udało się, na 2:1 podwyższył Schultz, który do tej pory poza noszeniem kultowej w futbolu „dziesiątki” niczym się nie wyróżnił. Pech chciał, że bramka padła w 54. minucie, a więc pozostało jeszcze ponad pół godziny grania i zabawiania publiczności, a tu pojawiły się tzw. schody. Jedną z niewielu atrakcji były popisy Argentyńczyka Sengera, który z niewiadomych powodów postanowił zostać napastnikiem. Bardzo mocno starał się niejaki Marazzi, ale jak się biega po lewym skrzydle, to czasem przydaje się umiejętność uderzenia lewą nogą, a tego zawodnik nie przewidział.
Nareszcie sędzia odgwizdał koniec spotkania. Piłkarze udali się do szatni, kibice z wolna zaczęli opuszczać „stadion”. Albo mi się wydawało, albo kilku wyrostków niezwłocznie udało się w kierunku parkingu za bramką – a nuż umyślny posłaniec coś przeoczył.