mecz się nie odbył
Pierwszy (i mam nadzieję ostatni) raz pojechałem na mecz, który się nie odbył.
O przyczynach kompromitacji powiedziano już bardzo dużo, ale kac pozostanie. Mecz odwołano na stadionie, który jako jedyny w Polsce ma zamykany dach. Gdyby choć sprawnie i szybko zakomunikowano, co dalej. To też się nie udało – zamiast tego mieliśmy możliwość zobaczenia przedstawiciela FIFA, który chodzi po nasiąkniętej wodą murawie w trakcie ulewy, rzuca piłką, po czym z ciekawością naukowca patrzy, co się stanie. Szkoda, że nie wystąpił jakiś połykacz ognia, człowiek-guma albo brzuchomówca – byłoby równie a propos.
Na wysokości zadania stanął catering (wiem, bo musiałem męczyć się w luksusie w strefie supervipowskiej). Korzystając z okazji zamieniłem słowo z premierem Marcinkiewiczem – fajny chłop, twierdzi, że w Londynie dość często chodzi na mecze Chelsea. Tuż za nami na trybunie stał, z nadzieją w oczach, Andrzej Seweryn, który po ogłoszeniu werdyktu organizatorów wyraził swoją opinię za pomocą słów, które określane są mianem „męskich”.
Ubranie i buty schły jeszcze przez parę dni, cud boski, że się nie przeziębiłem. Po stronie plusów, oprócz towarzystwa swoich kolegów, cateringu oraz rozmowy z byłym premierem mogę śmiało zaliczyć przejażdżkę kolejką z lotniska na stadion. Poziom iście europejski, do tego napisy po rosyjsku i grecku, tip-top.