2 : 1
Tuż przed meczem przypomniałem sobie, że pojedynek obydwu zespołów będę mógł obserwować na żywo po raz drugi. W finale Ligi Europy cztery lata temu w Dublinie górą okazała się drużyna Porto, sam mecz był natomiast przeraźliwie nudny – wystarczy spojrzeć w relację.
Na Estadio do Dragao pojawiłem się przeto z obawą, że historia się powtórzy. Na szczęście się nie powtórzyła i wielka w tym zasługa drużyny gości, która stawiła faworyzowanemu FC Porto zaciekły opór, a gdyby wykazała się większym boiskowym cwaniactwem, mogłaby wywieźć z gorącego terenu komplet punktów.
Po pierwszym gwizdku sędziego przez dobrych 10 minut FC Porto nie mogło wydostać się ze swojej połowy, a piłka jak bumerang wracała do obrońców lub bramkarza gospodarzy.
Braga zastosowała wysoki pressing, ale w sposób tak dyskretny, iż powstało wrażenie kompletnego rozstroju linii pomocy przeciwnika. Szczególnie zagubiony był Algierczyk Brahimi, którego każde dojście do piłki kończyło się podaniem do tyłu.
Z kolei Hiszpan Torres (ale nie Fernando) postanowił przeczekać trudny okres za plecami przeciwników, był kompletnie niewidoczny i to nie tylko z powodu dość mikrej postury. Stan rzeczy wydawał się bardzo frustrować trenera FC Porto, który szalał przy linii bocznej, non stop pokrzykując i gestykulując w stronę swoich zawodników, na których zachowanie szkoleniowca robiło co najwyżej średnie wrażenie.
W końcu nadeszła 23. minuta, strzał na 1:0 wprawił w zachwyt 37-mio tysięczną publiczność (minus grupka przybyszy z Bragi, tzw. „Red Boys”) i wiele wskazywało na to, że worek z bramkami pęknie.
Po paru minutach goście wyrównali, jak najbardziej zasłużenie i mecz rozpoczął się jakby od nowa. Do końca pierwszej połowy emocje na trybunach wzbudziła już tylko wywrotka lekarza klubowego FC Porto, który spiesząc jednemu z zawodników z pomocą, pośliznął się na murawie, dokładnie się z nią zapoznając. Kulejąc zszedł z placu boju przy akompaniamencie braw publiczności, która w ten sposób doceniła jego poświęcenie.
Po przerwie na boisku pojawił się oznaczony numerem 10 Kolumbijczyk Quintero, który znacznie ożywił poczynania ofensywne drużyny gospodarzy, a strzelając zwycięską bramkę stał się jej bohaterem. Braga była bliska wyrównania, ale po strzale z wolnego piłka trafiła w słupek, a dobitkę sparował bramkarz.
Akcentów polskich w Porto póki co nie ma, a recepcjonistka hotelu, która pomogła mi w zakupie biletu, zamiast o Młynarczyka czy Mielcarskiego zagadnęła o Juskowiaka, który dzięki swoim występom w Sportingu Lizbona, a więc firmie konkurencyjnej wobec FC Porto, najwyraźniej zapadł dziewczynie w pamięć lepiej niż dwójka wcześniej wymienionych. Dobre i to.