1 : 2
Bilety zdobyłem cudem. No, może trochę przesadzam, ale niepewność towarzyszyła mi do paru godzin przed meczem. Aż dziw bierze, jakim zainteresowaniem cieszą się derby Berlina. Nigdy o nich wcześniej nie słyszałem, być może dlatego, że Hertha dość często grywała w 1. Bundeslidze. W przeciwieństwie do swych rywali zza miedzy, którzy w najwyższej klasie rozgrywkowej Niemiec nie grali nigdy.
Byłem szczerze zaskoczony zarówno ilością kibiców „Żelaznych”, jak i pasją, z którą dopingowali swój zespół, i to od pierwszej do ostatniej minuty. Mało tego, gdy opuszczaliśmy stadion, znaczna część publiczności pozostała na miejscach, by podziękować za grę (przypominam, że Union przegrał!) swoim pupilom, pomachać flagami i pośpiewać piosenki sławiące dumę i chwałę klubu.
Pierwszy raz spotkałem się również z tym, że nawet bramka strzelona przez gości choćby na chwilę nie uciszyła trybun – „żelazne” towarzystwo dopingowało dosłownie non-stop. Główna trybuna jest rozbudowywana, a wieść gminna niesie, że klub kupuje materiały, a kibice zabezpieczają robociznę. Jeśli to prawda, to przed klubem stoi doprawdy świetlana przyszłość, której prezes niejednego klubu mógłby pozazdrościć.
Walka wzdłuż i wszerz boiska, niewiele sytuacji podbramkowych, spontaniczne reakcje, a to wszystko utrzymane w ryzach zdrowego rozsądku – nie odniosłem wrażenia, że kibice Herthy zostaną po meczu rozniesieni na strzępy.
Jeszcze nie raz zerknę na tabelę 2. Bundesligi, żeby sprawdzić, jak się wiedzie FC Union Berlin, bo życzę tej drużynie jak najlepiej.