0 : 0
Z dużej chmury mały deszcz. Dla VfB ten mecz oznaczał przede wszystkim możliwość rehabilitacji za porażkę 1:6 w poprzedniej kolejce w Monachium. Dla gości sobotni pojedynek nie miał szczególnego podtekstu – ot, przyjechali, bo taki jest terminarz. Spiker zawodów przypomniał przed pierwszym gwizdkiem sędziego, że w ostatnim spotkaniu obu zespołów w 1-szej Bundeslidze (sezon 1985/86 w Duesseldorfie) padł wynik 0:7, a strzelcem aż 5-ciu bramek był Juergen Klinsmann. Na nikim ta informacja nie zrobiła większego wrażenia – skoro bramki strzelał Klinsmann, to musiało być dość dawno temu – powiedzenie o zeszłorocznym śniegu znają wszyscy.
Brak Ibisevica w ataku (pauza za czerwoną kartkę otrzymaną we wspomnianym meczu z Bayernem) dała się Stuttgartowi we znaki bardzo mocno, nieporadność kolegów Bośniaka raziła. Na tym tle beniaminek z Duesseldorfu prawie że błyszczał, wspierany przez bardzo liczną i bardzo głośną grupę swoich sympatyków ulokowanych w narożnym sektorze stadionu. Bardzo przyzwoite spotkanie rozegrał Andrei Voronin, weteran boisk europejskich (w swoim cv ma m.in. Liverpool, Herthe Berlin i Dynamo Moskwa) – mimo swoich 33 lat imponował boiskowym sprytem i pomysłowymi zagraniami. Zupełnie zasłużenie pożegnała go burza braw w trakcie zmiany w końcówce spotkania. Zostałby notabene stuprocentowym bohaterem, gdyby nie posłał piłki minimalnie nad bramką z bliskiej odległości po otrzymaniu dobrego dośrodkowania ze skrzydła.
Słaba gra VfB przez dłuższy czas uchodziła miejscowym płazem, ale cierpliwość też ma swoje granice: coraz częściej pojawiały się głosy zniechęcenia, a niektórym piłkarzom obrywało się po nazwisku, głównie Węgrowi Hajnalowi.
Duże wrażenie zrobiła na mnie okołomeczowa logistyka. 55 tysięcy widzów bez najmniejszego problemu udało się po meczu S-Bahnem do centrum miasta, pełna kultura, pociągi podstawiane co kilka minut, zero walki na łokcie o wejście do wagonu. Nie dziwi więc stosunkowo duża liczba dzieci towarzyszących swoim dorosłym opiekunom w kibicowaniu ulubionej drużynie.